- Nawet jego wysokości?
- Zwłaszcza jemu! - podkreślił. - Problem w tym, że biedna dziewczyna ma jedynie to, co na grzbiecie. Sam widzisz, są to łachy. Staram się, jak mogę, wyciągnąć ją z tych opałów, ale musi się jakoś ubrać i coś zjeść. Walsh spojrzał na Becky z niepokojem. - Z pewnością ani Robert, ani Bel nie odmówiliby jej pomocy. - No cóż, skoro jest w niebezpieczeństwie... - Walsh pokiwał głową. - Nie będziesz chyba miał nic przeciw temu? Popatrz na nią, człowieku! Czyż to nie anioł? Kamerdyner spojrzał na Becky tym razem z namysłem. - Zapewniłem jego wysokość, że nie pozwolę paniczowi na żadne sztuczki podczas jego nieobecności. - Przecież to nie są sztuczki! Nie chodzi o mnie, tylko o nią. A poza tym Bel nosi inne suknie, odkąd spodziewa się dziecka. - Ależ, paniczu... - upomniał go sługa. - Całe miesiące miną, nim będzie je mogła znowu włożyć, a przez ten czas wyjdą z mody. Nie bądźże bez serca! W końcu obaj wiemy, że Bel ma całe dwa pokoje pełne strojów... - No, dobrze. - Walsh zacisnął wargi. - Przyślę tu jedną ze służących. Becky porzuciła ostatecznie dumę na rzecz praktyczności, gdy Alec, Walsh i służąca zapełniali spory kufer garderobą, pożyczoną od księżnej. Alec dał świadectwo swojego słynnego dobrego gustu, oceniając, w czym będzie jej najbardziej do twarzy. - Nie, to jest okropne. Przymierz to... albo tamto! Nie ten kolor! Beznadziejne... Lepsze. O tak, to bardzo dobre... Wreszcie w kufrze znalazło się wszystko, co należy, od pończoch, koszul i bielizny po jedwabny szal, giemzowe pantofelki w trzech różnych kolorach, rękawiczki, dwa kapelusze o szerokich kresach, kapelusik budkę, żółty parasol, cztery proste suknie dzienne, kilka wyjściowych i dwa stroje podróżne. Potem zaś kilku lokajów podało im śniadanie w jasnobłękitnej jadalni. Słudzy w białych perukach wchodzili gęsiego przez wielkie białe drzwi, niosąc kawę, herbatę, ciasta, a także wędliny, jajka i ciepłe grzanki na srebrnych półmiskach z pokrywami. Becky, w luźnej sukni z kwiecistego muślinu, spojrzała na Aleca. Zrzucił już zakrwawioną odzież i przebrał się w ubranie brata, które całkiem nieźle na nim leżało, lecz było - jak narzekał - „rozpaczliwe nieciekawe”. Posiłek poprawił im humory i Becky stwierdziła, że ma lepszy apetyt, niż można by się spodziewać. - Kto to? - spytała. Portret nad alabastrowym kominkiem przedstawiał majestatyczną kobietę z figlarnym błyskiem w ciemnych oczach. Alec ledwie spojrzał ku niemu. - To moja matka. Opuściła nas, kiedy byłem mały. - Opuściła? - No, umarła. Czy to nie wszystko jedno? Becky zdumiała się. - Więc opuściła czy umarła? - I jedno, i drugie. Wyprowadziła się, a potem umarła. - Wytarł usta serwetką i powiedział chłodno: - Chcesz wiedzieć, jak naprawdę było, czy pytasz tylko z ciekawości? - Myślę, że to pierwsze. Alec nalał sobie kolejną filiżankę kawy. - Och, to romantyczna historia - odparł nonszalancko. - Kiedy miałem czternaście lat, wybrała się w podróż z markizem Carnarthen, swoim kochankiem, ojcem dwóch moich przyrodnich braci. Konkretnie mówiąc, bliźniaków. Becky patrzyła na niego oniemiała. - Wybrała się razem z nim do Francji, żeby ratować dzieci arystokratów. Wielu ich przyjaciół w Paryżu zostało zamordowanych przez motłoch, lecz służba zdołała ukryć niektóre z dzieci. Matka uważała, że ma obowiązek odnaleźć je i przewieźć potajemnie do Anglii. Przeprawiali się z nimi potem przez kanał La Manche, przewożąc dzieci na statku Carnarthena. No i pewnego dnia matka nie wróciła. Podobno została zatrzymana i skazana na